
Niezapomniana wycieczka
Urlop trwa, a ja ubolewam nad tym jak ten czas mi tu nieubłaganie szybko ucieka. Aktualnie mija czwarty dzień naszej wycieczki. Przebywamy teraz w Albanii, dokładnie w mieście LezhË. Postanowiłam zacząć opisywać wszystko od pierwszych dni wycieczki, ponieważ bardzo dużo się dzieje i po powrocie po pierwsze wszystkiego bym tak dokładnie nie pamiętała, a po drugie byłoby tego wszystkiego za dużo.
Na wakacje wybraliśmy się w trójkę: ja, mój chłopak, i mój „przyszły teściu”. Mojego chłopaka tata uprawia wiele sportów ekstremalnych z pewnymi sukcesami. Między innymi ultramaratony biegowe, thriatlony, maratony rowerowe, w topie wyzwań jakie sobie stawia jest też zdobycie korony gór Europy. Czyli najwyższych szczytów każdego europejskiego kraju. Nic mu nie jest straszne. Podziwiam Go, ponieważ bardzo mało jest takich osób. Z tego powodu wycieczkę podzieliliśmy można powiedzieć na dwa etapy – połowa czasu na góry – dla teścia, a połowa czasu nad morzem – dla mnie.
Kilometry nam nie straszne
Nasza podróż rozpoczęła się 4 sierpnia o godzinie 4 rano. Wstaliśmy, zrobiłam kanapki na drogę i zjedliśmy pożywne śniadanie żeby mieć siłę do drogi. O godzinie 5 wyruszyliśmy z Pniew.

Jechaliśmy cały dzień i całą noc, aby dotrzeć do Kosowa tuż nad ranem, ponieważ mieliśmy zabukowane noclegi na pierwsze dni i wszystko musiało się zgadzać. Pokonaliśmy 1 700 km z małymi przerwami i przymusowymi postojami na granicy. Niestety tak jak się spodziewaliśmy – nie udało mi się przekroczyć granicy Kosowa, ponieważ nie posiadam paszportu, a jest to kraj, który wymaga go podczas wjazdu.
Mały przerywnik na temat Kosowa – kraj i nie kraj – jest to teren uznawany przez niektóre państwa za oddzielną jednostkę terytorialną, a przez niektóre nie.
– Przykładowo Serbia traktuje Kosowo jako część swojego kraju.
– Kiedy przed wycieczką wykupowaliśmy ubezpieczenie, trzeba było zaznaczyć jakie kraje odwiedzimy, na liście nie było dostępnego Kosowa.
– Domyślaliśmy się, że nie przekroczę granicy ze względu na brak paszportu, dlatego staraliśmy się zorganizować alternatywną opcję. W tym celu znaleźliśmy podróżnika, który w podobnym terminie co my planował odwiedzenie najwyższej góry tego kraju i nie kraju, aby połączyć siły. Niestety odpowiedział, że naczytał się o Kosowie, stwierdził, że to bandycki kraj i on tam nie pojedzie.
– Ostrzeżenia przed psami – sporo miejsca w Internecie poświęcone było także bezpańskim psom na terenie Kosowa, które mogłyby być groźne. Sam fakt przymusu wykupienia ubezpieczenia za 15 euro na granicy o czymś świadczy. Ja na szczęście nie miałam okazji się przekonać, ale teść spotkał kilka psów. Część była potulna, a część targała jakąś padlinę 😀 Na szczęście obyło się bez nieprzyjemnych sytuacji.
Musieliśmy się, więc rozdzielić. Tata Artura pojechał do Kosowa, a ja z moim chłopakiem wróciliśmy do Rožaje. Od granicy do miasteczka (około 15 kilometrów) zabraliśmy się z małżeństwem z Luksemburga, które wracało akurat z Kosowa z wakacji. Okazało się, że są oni małżeństwem mieszanym ale mówią po niemiecku, więc miałam okazję potrenować trochę mój ulubiony język.
Rožaje- Miasto wielkiej niespodzianki
Po dotarciu na miejsce udaliśmy się do hostelu, który nazywał się Milenium. Tam na początku chcieliśmy poprosić o pokój, z którego byśmy korzystali tylko przez 10 godzin, ale niestety wynajęcie okazało się dość drogie, jak na samo posiedzenie w pokoju przez kilka godzin. Więc zostaliśmy w restauracji i zamówiliśmy sobie kawę oraz tamtejsze naleśniki. Artur wziął się do pracy zdalnej a ja popisałam chwilę z bliskimi, sprawdziłam jeszcze nasze hotele i zaczęłam oglądać swój serial. Muszę Wam powiedzieć, że kawa tam była straszna. Mój chłopak podsumował ją w następujący sposób: woda wzięta z kałuży lub wc zagotowana do 60 stopni i zalana odrobina kawy. Przed południem udaliśmy się na mały spacer w góry i po mieście. Po nim usiedliśmy sobie przy rzece na ławeczce, żeby odpocząć i zresetować się trochę a później znów poszliśmy na mały spacer i zakupy. Z racji tego, że czekaliśmy jeszcze na tatę Artura (co dość istotne – pozostając bez kontaktu przez kilkanaście godzin, co jeszcze kilka razy powtórzy się na tej wycieczce) a nasze żołądki zaczęły nam dawać się we znaki udaliśmy się do kolejnej restauracji, którą zapamiętam do końca życia.
Najpierw zamówiliśmy sobie sałatkę, miała być jak najbardziej w stylu grackiej. Wyszło nieźle ale do idealnej sałatki troszkę brakowało. Może to wina naszych dotychczasowych nawyków żywieniowych i nie dostosowania kubków smakowych 😀 Artur zaczął pracować a ja znowu oglądać serial. Po kawie jednak zrobiłam się głodna i postanowiłam skosztować tamtejszego ciasta czekoladowego.
Poprosiłam mojego chłopaka o zamówienie tego ciasta, ponieważ tylko on z naszej dwójki posługuje się płynnie angielskim. Minęła chwilka i dostałam swoje ciasto. Zaczęłam je konsumować. Sięgając po kolejnego kęsa natknęłam się widelczykiem na coś twardego. Patrzę i nie wierzę własnym oczom, to pierścionek! Nagle z ust mojego chłopaka wypływa zdanie „oświadczam Ci się”. Do moich oczu napłynęły łzy, zaczęłam płakać. To było wspaniałe uczucie naprawdę. W jednej chwili w przeciągu ułamków sekundy poczułam się najszczęśliwszą kobietą na ziemi. Dopiero, kiedy doszłam do siebie to zrobiliśmy sobie zdjęcie pamiątkowe, żeby uwiecznić tę chwilę. Muszę się Wam przyznać, że długo nie mogłam w to uwierzyć i ciągle spoglądałam na pierścionek. Wiecie to cudowne uczucie doświadczyć oświadczyn, a co dopiero przeżyć takie oświadczyny w tak cudownym miejscu i wykonane w tak oryginalnym stylu! Jednak najważniejsze jest w tym wszystkim to, że otrzymujesz ten pierścionek od ukochanej Ci osoby, która jest dla Ciebie całym światem.

Czas spać
Po tak emocjonującym dniu i połączeniu sił we trójkę przyszedł czas na regenerację sił. Nasz pierwszy nocleg mieliśmy w miejscowości Gusinje w Czarnogórze w hotelu River. Dojazd zajął nam kilka godzin, było to kilka godzin pięknych widoków i wspólnych opowiadań o górze i dniu w Rožaje. Miejsce noclegu okazało się wręcz idealne. Nie dość, że wspaniała okolica z cudownymi widokami to do tego magiczny obiekt. Obsługa mnie chyba najbardziej urzekła. Miła, bardzo sympatyczna, otwarta na gościa, bezproblemowa. Po prostu cud, miód malina. Śniadanie, które nam podali rano było obłędne. Najbardziej zapamiętałam cieplutkie bułeczki wypiekane w tradycyjnym, regionalnym stylu.
Czas złapać trochę słońca
Po cudownym śniadaniu wybraliśmy się z moim narzeczonym nad jezioro, a mój teść poszedł na kolejną górę – najwyższy szczyt Czarnogóry. Pierwszy raz spotkałam się z taką ciszą nad wodą. Byliśmy zupełnie sami a dookoła nas góry i jezioro. Coś pięknego! Nie mogło zabraknąć szybkiej małej sesji, ale od razu po niej przyszedł czas na relaks. Łapaliśmy każdy promień słoneczka i rozmawialiśmy na różne tematy, a przy okazji dużo się śmialiśmy.
Uwielbiam takie chwilę, kiedy jestem daleko od wszystkich problemów i mogę nadzwyczajnie w świecie przyjąć status niedostępnej dla codziennych spraw. Mogę wtedy w pełni pomyśleć o sobie, naładować baterie i cieszyć się najmniejszymi rzeczami. Taki mały reset jest potrzebny chyba każdemu.
Kein problem, noł problem
Po Gusinje przyszedł czas na Lezhe w Albanii, tym samym tata Artura odwiedził swój przedostatni kraj w Europie (została tylko Irlandia). Tam byliśmy przez trzy dni i na ten okres stał się naszym domem hotel Aragosta Schengijn. Warto też wspomnieć, że przebywaliśmy w tym czasie już od kilku dni poza UE, co dość mocno paraliżowało nasze możliwości kontaktu telefonicznego. Minuta połączenia kosztowała ponad 6 zł, a połączenia odebranego 4. Żeby natomiast skorzystać z transferu danych do przesłania jednego dobrej jakości zdjęcia – musielibyśmy liczyć budżet w granicach 100 zł.
Nie mam żadnych zastrzeżeń, co do pokoi czy też obsługi a hotelu. Wszystko jak najbardziej na plus. Ludzie tamtejsi są naprawdę bardzo, ale to bardzo gościnni. Obcym starają się zapewnić naprawdę wszystko a nawet jeszcze więcej. Minusem jest tylko bariera językowa. Niestety nikt nie mówił tam płynnie po angielsku, był jeden chłopak, który mówił trochę po angielsku, ale lepiej rozumiał niemiecki, więc dogadanie różnych szczegółów poszło nam w miarę sprawnie. Na początku było małe zamieszanie z pokojami, ale ostatecznie otrzymaliśmy apartament ze wspaniałym widokiem.
Po nocy przyszedł czas na śniadanie. Artura tata postanowił zaszaleć, więc zamówiliśmy tamtejsze tradycyjne śniadanie albańskie. Matko, co to była za uczta! Figi, feta, malutkie naleśniki, konfitura figowa, pomidorki koktajlowe, kawa, grzanki, jajka sadzone, słodkie napoje i wiele więcej. Nasze kubki smakowe były w siódmym niebie, naprawdę. Tak się objedliśmy, że było ciężko nam się ruszyć od stołu. Jedynie mój narzeczony miał jeszcze dużo miejsca w żołądku hahah.
Po śniadaniu wybraliśmy się wszyscy nad morze. Tam się trochę opaliliśmy i popływaliśmy. Plaża sama w sobie bardzo duża, ale była podzielona na prywatną, czyli część, która należała do hoteli oraz na część niestrzeżoną. Po plażowaniu i kąpieli w ciepłych wodach zjedliśmy jeszcze solidną kolację w nadmorskiej knajpie.
Dni pod znakiem leków
Być może to przez kolację, być może klimatyzację w naszym pokoju a być może jeszcze coś innego, ale następne kilka dni męska część wycieczki męczyła się z problemami zdrowotnymi. Gorączka, rozwolnienie, brak apetytu, ból brzucha i senność – tak można podsumować główne dolegliwości. Były to również dni pod znakiem leków ze względu na walutę w Albanii, która nazywa się właśnie „Lek”. Płaciliśmy nimi za poranne kawy (we wszystkich krajach, które odwiedziliśmy pija się niemal wyłącznie espresso.) W dniu zachorowania miała miejsce dość pouczająca lekcja, kiedy to rano wybraliśmy się przed plażą na kawę, zapytaliśmy o cenę. Okazało się, że koszt 3 kaw to 400 lek-ów, czyli około 14 zł. Artur wytargował 300, po czym kasjerka wydała resztę w dziwny sposób, który nie pasował ani do 300 ani 400 lek-ów. Problemem była oczywiście bariera językowa obsługi, dostaliśmy paragon ale nadal nie mogliśmy się dogadać. W sumie to mowa była o kilu zł, więc odpuściliśmy i po prostu czekaliśmy na kawę. Wtem w rozmowę wmieszała się pewna kobieta, nie wiem czy była turystką, czy miało coś wspólnego z barem, ale dobrze mówiła i po albańsku i po angielsku. Wyjaśniła sprawę, dostaliśmy zaległe pieniądze i pouczenie, że tutaj trzeba bardzo uważać na wydawanie reszty, bo wszyscy chcą oszukać turystów. Podobne ostrzeżenie dostaliśmy na plaży, odnośnie pilnowanie swoich rzeczy.
Poza Lezhe wybraliśmy się do Tirany, stolicy Albanii i do samego centrum Lezhe na małe „tradycyjne” zwiedzanie.
Muzułmańska wioska
Naszym kolejnym miejscem noclegu była dość radykalnie muzułmańska wioska, z której Artura tata miał bardzo blisko na górę Korab (najwyższy szczyt Albanii). Wybrał się na nią mimo gorączki i zdobył w czasie znacznie szybszym niż podawały znaki i przewodniki turystyczne. My z Arturem pozostaliśmy w hotelu. Jako dobra narzeczona leczyłam swoją miłość. Napisałem hotel? No cóż, na czystość na pewno narzekać nie mogę, ale mimo wszystko hotel to to nie był, prysznic znajdował się we wspólnym pokoju, na dole w knajpie od świtu do nocy siedziało kilkudziesięciu mężczyzn (kobiety najwyraźniej zajęte były pracą na roli), z okna widać było osiołki i konie „zaparkowane” pod knajpą oraz błotniste drogi. Całość wyglądała, pachniała i generalnie sprawiała wrażenie jak z filmu o dzikim zachodzie. Poza czystością pochwalić na pewno mogę jeszcze widoki 🙂
Ponownie Czarnogóra
Zawitaliśmy ponownie do pięknej Czarnogóry, ale tym razem do innej jej części. Byliśmy w bardzo malowniczym miasteczku Bijela. Tutaj na całego odpoczęliśmy. Tylko plaża, opalanie, presling. Udało mi się namówić mojego narzeczonego na paralotnię wodną, sukces! Widoki nieziemskie! Zapłaciliśmy 40 euro, ale uważam, że dla tych widoków było warto. Był lekki stres, ale później już pozostała sama radość i podekscytowanie. Oprócz tego konsumowaliśmy masę lokalnego jedzenia.
Czas na stare miasto w Dubrowniku
Po wodnych wojażach zaczęliśmy się kierować do Dubrownika. Po drodze na stopa zabraliśmy francuskie małżeństwo. Była to druga para jaką podwieźliśmy podczas tej wycieczki. Okazało się, że Leopoldnine Bonnet śpiewa zawodowo w operze, więc mimo początkowej niechęci do autostopowiczów podróż z nimi była wyjątkowo ciekawa, szczególnie, że podśpiewywała sobie kawałki, które akurat leciały w radiu, więc mogłam posłuchać jej pięknej barwy głosu. Kiedy przybyliśmy na miejsce udaliśmy się w kierunku starego miasta i tam zaczęliśmy zwiedzanie, aż dotarliśmy do klifu. Tam w trójkę skorzystaliśmy z tego pięknego miejsca. Skakaliśmy, pływaliśmy nawet znalazła się chwila na małe opalanie. Kolejnym miejscem była plaża świętego Jakuba. Spodziewałam się trochę lepszych widoków, ale mimo wszystko było warto.
Po Dubrowniku przyszedł czas na Bośnię i Hercegowinę a dokładnie na miasto Tjentiste (znów pod najwyższym szczytem kraju). Mieliśmy nocować w pensjonacie z basenem, ale nie mieliśmy rezerwacji i pojechaliśmy w ciemno. Kiedy przyjechaliśmy do miejsca docelowego nie mogliśmy znaleźć właścicieli. Więc zrezygnowaliśmy i poszukaliśmy gdzie indziej.
W ogóle niemal przeżyłam zawał, ponieważ zbliżając się do pensjonatu, a były to obrzeża jakiejś muzułmańskiej wioski w środku nocy, zatrzymał się przy nas samochód. Pasażerka grzecznie nam pomogła, ale po chwili zatrzymał się drugi. Grzecznie podziękowaliśmy za pomoc i chcieliśmy odjeżdżać, ale nagle zatrąbili na nas i wyszedł z samochodu jakiś podejrzany dwu metrowy mężczyzna z brodą o posturze drwala. Podszedł do okna i wcisnął rękę do środka, a drugą ciągle trzymał podejrzanie z tyłu. To była naprawdę bardzo dziwna sytuacja. Wyobraźcie to sobie i dodajcie jeszcze do tego środek lasu, totalną ciemność… Nawet teraz mam ciarki jak sobie o tym pomyślę. Jednak udało się znaleźliśmy wspaniały pensjonat przy głównej drodze i spędziliśmy tu naszą przedostatnią noc. Na rano teść ruszył w góry a my udaliśmy się na śniadanie i tu doznałam małego szoku. Wiedzieliśmy, że Bośniacka sałatko sezonowa składa się z kiszonej kapusty i pomidorów? Ja ani trochę się tego nie spodziewałam.
Co dobre szybko się kończy …
Niestety czas wracać do domu. Nasze dwutygodniowe wojaże dobiegają końca. Z jednej strony jestem smutna, bo ani trochę nie chce wracać, ale z drugiej jestem szczęśliwa, ponieważ przez te dwa tygodnie sporo doświadczyłam. Było dużo słońca, więc pogoda ani przez chwilę nas nie zawiodła, dużo dobrej zabawy, sporo przejechanych km, wiele wysokich gór i zapierających dech w piersiach widoków, dużo oszałamiających plaż, wiele pięknych chwil. Nawet udało mi się spełnić moje marzenie. Było dosłownie wszystko. Niczego bym nie zmieniła patrząc na to wszystko z perspektywy czasu. Wracam bardzo szczęśliwa, pełna energii do działania i z głową pełną pomysłów i planów na cały przyszły rok szkolny.
Zobacz również

IBX System – Sposób na Słabe Paznokcie
14 stycznia 2020
Jak wyglądały moje praktyki na morzu?
27 czerwca 2018
2 komentarze
nika
Jeju zazdroszczę wycieczki! Musiało być wspaniale!
blog youtube
Marta Łuczak
Było cudnie! 🙂